Nasz szwajcarski wyjazd pod wieloma względami był inny niż pozostałe. Obfitował przy tym w różne nowości, które okazały się sporym wyzwaniem.
Długość trasy – ponad dwukrotnie przewyższała dystans, który do tej pory pokonałem jednorazowo; pierwszy raz byłem etatowym kierowcą w ramach Blablacar, ale przede wszystkim była to nasza premierowa wspólna podróż, w trwającej 4 miesiące znajomości, i chyba to nas najbardziej stresowało.
Nie będę ukrywał, że na szwajcarskiej ziemi było nam troszkę łatwiej, bo mieszkanie mieliśmy udostępnione za darmo od mojego kolegi Sławka, za co jeszcze raz mu dziękuję.
Generalnie, jadąc gdziekolwiek staramy się działać w miarę ekonomicznie, więc tam, gdzie można coś zaoszczędzić, nie wahamy się tego robić.
Dobrym przykładem jest Blablacar. We Wrocławiu zgarnęliśmy Pana Krzysztofa, z którym wspólnie jechaliśmy niemal do końca naszej podróży. Pan był tak zadowolony, że po drodze kupował nam kawy i lody, proponował zamianę za kółkiem, a potem wcisnął nam jeszcze 10 franków więcej i zostawił swój numer telefonu, jeśli Szwajcaria okaże się dla nas mnie łaskawa. Finalnie, w obie strony zabraliśmy 7 osób, inkasując za to 540 zł.
Podróż
Jechaliśmy niezawodnym Fiatem Bravo II i nawet moi znajomi, mający jak najgorsze zdanie o tej włoskiej stajni :p uwierzyli, że Fiat też potrafi. Cóż, w końcu obwiózł nas już po połowie Europy, ale o tym później.
Wyjechaliśmy z Katowic o godz. 5.00 rano. Do Saint Prex (małej mieściny pomiędzy Lozanną a Genewą) mieliśmy 1450 km. Sporo, jak na jeden raz. Jechaliśmy w kierunku: Brna, Pragi, Norymbergii, Karlsruhe, Bazylei i Berna. Na miejsce dotarliśmy 30 minut po północy, mając na liczniku 1525 km. Dużo za dużo. Rzeczywiście człowiek po wielu godzinach jazdy może czuć się, jakby był pijany.
Ok. Tyle wstępu. Do rzeczy:
Berno - nieformalna stolica Szwajcarii
Chociaż Szwajcaria, jako konfederacja zasadniczoróżni się swoim ustrojem od wielu innych europejskich państw i nie posiada formalnie stolicy, jej funkcję de facto pełni właśnie Berno.
Czwarte, co do wielkości i ludności miasto Helwetów, leżące nad rzeką Aare jest również siedzibą Rządu.
Przyjechaliśmy do miasta dość późno, bo ok. godz. 20.00. Rozliczyliśmy się z naszymi współtowarzyszami podróży i ruszyliśmy bezpośrednio na Stare Miasto – główny zabytek, wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Przechodząc ulicami Marktgasse i Kramgasse mijaliśmy wiele sklepików schowanych w średniowiecznych budynkach z arkadami oraz kilkanaście fontann, których tu nie brakuje.
Po drodze natrafiliśmy na XVI w. zegar, będący kiedyś częścią Bramy Miejskiej. Co ciekawe, spóźnia się rocznie 3 minuty.
Przy Kramgasse znajduje się również dom Alberta Einsteina, który mieszkał tu wraz z rodziną w latach 1903 – 1905. Miejsce to, obecnie muzeum, można zwiedzać z reguły od lutego do grudnia, a bilety kształtują się na poziomie 25 zł – do przeżycia.
Późnym wieczorem dotarliśmy przed BundesHaus – siedzibę rządu oraz do Katedry Berneńskiej – największego kościoła w Bernie i Szwajcarii w ogóle (dziś jest świątynią protestancką), ale była zamknięta na 4 spusty.
Baza noclegowa - Saint Prex
Co by nie mówić, mieliśmy już 1400 km za nami i 3 godzinny przerywnik w postaci zwiedzania nie był tym razem najlepszym pomysłem. Do celu było jeszcze 100 km i uczciwie muszę przyznać, że gdyby nie Pani pilot Monika, która stymulowała mnie na wszystkie sposoby (z zachowaniem pełnego bezpieczeństwa) pewnie byśmy pobłądzili, a w najlepszym razie zasnęli gdzieś na berneńskim poboczu. Może i tak byłoby lepiej?
Myślę, że na ostatnich kilometrach wyglądałem mniej więcej tak:
Do miasteczka Saint Prex dotarliśmy po północy. Tam, przywitał nas polski gospodarz, który, gdy zobaczył nasze zmęczone twarze od razu zaprowadził nas do mieszkania, a na odchodne rzucił tylko, że on po takiej podróży dochodził do siebie 2 dni. No, ale nie przyjechaliśmy tu tylko odpoczywać, więc na uzupełnienie sił i rekonesans po okolicy poświęciliśmy następny dzień.
To już wschód słońca, noc gdzieś sama minęła 😉
Olimpijska Lozanna
Na każde z miast poświęciliśmy 1 dzień. Dłuższe przebywanie w tym pięknym kraju pewnie przyniosłoby nam wiele dodatkowych i niezapomnianych wspomnień, ale i opróżniło nasze i tak chude portfele. Siedzenie w mieszkaniu i podziwianie widoków z balkonu jakoś nie za bardzo nam odpowiada.
Na pierwszy ogień wzięliśmy Lozannę. Miasto leży na północnym brzegu Jeziora Genewskiego. To Szwajcaria francuskojęzyczna, jednak porozumiewanie się po angielsku nie stanowi tu problemu. W Lozannie najpierw udaliśmy się na wieżę widokową Sauvabelin, z której rozpościera się przepiękny widok na Jezioro Genewskie i otaczające je góry. No, widok może i był ładny (sądząc po zdjęciach w Internecie), ale po przyjeździe na miejsce okazało się, że właśnie rozpoczął się jej… remont.
Nie ukrywam, że miejscem, które bardzo chciałem zobaczyć w Lozannie było Muzeum Olimpijskie, skupiające w sobie historię nowożytnych igrzysk, szczególnie warte polecenia fanom sportu. Kiedyś sam marzyłem o wzięciu udziału w olimpiadzie, ale teraz pozostało już tylko zrobić sobie zdjęcie w Muzeum. Cóż…
Co ciekawe, w Lozannie znajduje się Światowa Agencja Antydopingowa, o której szczególnie głośno było podczas wielkiej afery dopingowej w Rosji. Dziś (2021) jej szefem jest Witold Bańka – były polski minister sportu. Szwajcaria ze względu na swój szczególny charakter jest gruntem wyjątkowo lubianym przez wielkie światowe organizacje.
Z parku olimpijskiego udaliśmy się do gotyckiej Katedry Notre-Dame, wzniesionej na przełomie XII i XIII wieku, a następnie na główny plac Lozanny przed Pałacem Rumine.
Temperatura spokojnie przekraczała 30 stopni, więc siedzenie na rozgrzanej posadzce nie należało do najprzyjemniejszych czynności, dlatego poszliśmy prosto nad brzeg Jeziora, które otoczone górami robi niesamowite wrażenie.
Genewa - co zwiedzić?
Kolejnym punktem w naszym programie była Genewa – drugie (po Zurichu) pod względem liczby mieszkańców miasto Szwajcarii. Mieści się tu ponad 20 wielkich światowych organizacji na czele z ONZ, WHO, Czerwonym Krzyżem i CERNem – część z nich udało nam się zwiedzić 🙂
Pałac Narodów - siedziba Organizacji Narodów Zjednoczonych
Zaczęliśmy od wizyty w siedzibie ONZ – tzw. Pałacu Narodów. Zwiedzanie trwało ok. 2 godziny, a wstęp kosztował nas po 12 franków.
Przed wejściem każdy poddawany jest kontroli, a że często zdarza się nam przygotowywać na wyjazd własny prowiant, to w moim plecaku nie mogło zabraknąć noża kuchennego… Przypomniałem sobie o nim w momencie, kiedy Monika stała już przed strażnikiem tuż przede mną. Nóż, koniec końców wylądował w kwietniku, przed ONZetem – zabraliśmy go po zwiedzaniu.
Wejściówka warta jest swojej ceny. Niecodziennie widzi się miejsce, w którym zapadają tak ważne decyzje, choć o kwestiach oddziaływania tej organizacji i jej skuteczności można by podyskutować.
Tak się jakoś złożyło, że w środku podczas sesji zdjęciowej gdzieś nam nasza grupa nagle zniknęła. Skończyliśmy troszkę później niż było zaplanowane, ale przynajmniej nikt nas nie poganiał, a i zdjęcia wyszły całkiem niezłe.
Przed wejściem do ONZ znajduje się Plac Narodów, na którym postawiono wielkie, 12 metrowe krzesło ze złamaną nogą. Pomnik jest wyrazem protestu przeciwko stosowaniu min przeciwpiechotnych w konfliktach zbrojnych.
Plac jest miejscem szczególnym. Można tu nieskrępowanie wyrażać swoje poglądy, a efektem tego są liczne manifestacje, pochody i marsze.
Muzeum Ariana w Genewie
Niedaleko gmachu ONZ znajduje się Muzeum Ariana kryjące w sobie 20 tys. eksponatów, ogromną kolekcję porcelany, ceramiki i szkieł. Wstęp jest darmowy, można tam również wypić kawkę i podziwiać przy tym piękne widoki.
Naokoło muzeum, w parku znajdują się pomniki znanych osób – zdjęcie z nami zrobił sobie sam Gandhi.
Genewa - Stare Miasto
Po zwiedzaniu pojechaliśmy nad Jezioro. Tam mieliśmy zobaczyć słynną 140 metrową fontannę, ale ja, jak to zwykle bywa, zgłodniałem i najpierw udaliśmy się na Stare Miasto coś zjeść. Żeby nie robić dodatkowych kilometrów postanowiliśmy zobaczyć pobliskie zabytki i inne ciekawe miejsca: mijaliśmy wybudowany w 1917 roku mający 110 metrów długości Pomnik Reformacji,
potem słynny Uniwersytet Genewski, weszliśmy również do Katedry Genewskiej, a kawę wypiliśmy na Place du Bourg de Four – w centralnym punkcie Starego Miasta.
Po tym lądowym przerywniku udaliśmy się z powrotem nad Jezioro. Czegoś jednak brakowało. Okazało się, że ze względu na podmuchy wiatru sikawka została wyłączona, ponieważ strumień spychany był na promenadę, turystów i stragany. Gorzej, bo do wieczora już jej nie włączyli, a Monika przez długi czas wyrzucała mi, że po raz kolejny przez mój brzuch czegoś nie zobaczyliśmy…
Ale czy na pewno?
Okazuje się, że widzieliśmy fontannę, choć w pierwszym momencie jej nie zauważyliśmy!
Zegar kwiatowy - l'horloge fleurie
Będąc na brzegiem, w parku Jardin Anglais nie można ominąć tzw. zegara kwiatowego – l’horloge fleurie. Ma on 5 metrów średnicy, a jego kompozycja i wygląd zmieniają się każdego roku w zależności od inwencji projektantów. Myślę, że Paniom się spodoba 🙂
CERN - Wielki Zderzacz Hadronów
Na obrzeżach Genewy znajduje się jeszcze jedno miejsce, które bardzo chcieliśmy odwiedzić, choć może to za dużo powiedziane – raczej zrobić sobie tam zdjęcie. Mowa o Europejskim Ośrodku Badań JądrowychCERN, czyli Wielkim Zderzaczu Hadronów. Kompleks znajduje się na granicy Szwajcarii i Francji, do której mieliśmy już tylko rzut beretem. Państwo trójkolorowych zostawiliśmy jednak w spokoju, tym bardziej, że było już dość późno i powoli trzeba było wracać.
Po cichu miałem jeszcze nadzieję, że w drodze powrotnej ktoś włączy 140 metrową sikawkę i potężny foch mojej współtowarzyszki pryśnie, jak sny o mistrzostwie świata naszych piłkarzy.
Nic z tego. Fontanny (z bliska) nie zobaczyliśmy.
Vinorama w Lavaux
Następnego dnia, naszym głównym celem było miasteczko Montreux oddalone od Saint Prex o 50 km. Po drodze chcieliśmy również zaliczyć region słynący z win – Lavaux. Zatrzymaliśmy się w Vinoramie – sklepie firmowym z winami, gdzie można skosztować trunków z różnych szczepów winogron.
Do dziś nie wiemy, czy zostaliśmy źle zrozumiani, ale poprosiliśmy o 2 kieliszki, ale 1 degustację (może i zbyt oszczędnie, ale Szwajcaria tania przecież nie jest), tym bardziej, że byliśmy zmotoryzowani. Możecie mi wierzyć, że wina mieliśmy ledwo na język, więc nasze zdziwienie było tym większe, kiedy kelnerka zamiast wystawić rachunek na 12 franków przyniosła paragon na 24. I nagle znajomość języka angielskiego obsługującej nas Pani w jednej chwili gdzieś zanikła…
Po tej pamiętnej degustacji poszliśmy na spacer złapać drugi oddech. Nie jeździmy na podwójnym gazie, choć z taką ilością alkoholu w żyłach spokojnie mógłbym wsiąść za kółko. W Szwajcarii dopuszczalna ilość alkoholu we krwi dla tzw. kierowców doświadczonych to 0,5 ‰ (co innego dla kierujących z krótkim stażem oraz zawodowców).
Na winku u Freddiego – Montreux/Chillon
Z Levaux pojechaliśmy prosto do Montreux. Od wielu lat jesteśmy fanami brytyjskiego zespołu Queen, który ostatnie swoje piosenki z Freddiem Mercury nagrywał w studiu na Riwierze Szwajcarskiej.
Widok z promenady rzeczywiście jest oszałamiający. Na głównym deptaku znajduje się pomnik Freddiego odsłonięty w roku 1996. Wokalista nagrywał tu kawałki do płyty Made in Heaven, wydanej już po jego śmierci.
Będąc już w Montreux warto odwiedzić Queen The Studio Experience, udostępnione za darmo przy kasynie Barrière de Montreux. Więcej na ten temat znajdziecie w naszym wpisie:Queen w Montreux.
Po kilku godzinach pojechaliśmy jeszcze do Zamku Chillon (wejściówki 12,5 franka). Średniowieczna twierdza znajdująca się na skraju Jeziora Genewskiego, była kiedyś doskonałym punktem obronnym. Dziś jest miejscem wartym odwiedzenia.
Po trzech dniach zwiedzania, pozostał już ostatni – na odpoczynek, a potem powrót do Polski.
Szwajcaria przez długi czas pozostawała dla nas jedynie kolejnym, choć odległym do realizacji celem. Szczęśliwy zbieg okoliczności sprawił, że cel ten udało nam się WSPÓLNIE osiągnąć przy sprzyjającej pięknej pogodzie i życzliwych ludziach, których spotkaliśmy na naszej drodze.
Opuszczając ojczyznę Simona Ammanna (tego skoczka narciarskiego) w planach mieliśmy jeszcze jeden cel: Lichtenstein. Jechaliśmy więc nieco inaczej, ale i tym razem nie podróżowaliśmy sami.
Vaduz - Księstwo Lichtenstein
Księstwo Lichtenstein leżące pomiędzy Szwajcarią i Austrią należy do strefy Schengen, nie było więc problemów, żeby przejechać przez granicę. Na pokładzie mieliśmy Słowaczkę z Ołomuńca oraz rosyjską programistkę, które ochoczo zwiedzały z nami stolicę tego małego państwa. Wizyta w Vaduz niestety nie trwała długo, głównie ze względu na daleką podróż (mieliśmy ciągle 1000 km do pokonania) i zepsuty zamek w bagażniku samochodu, przez co wszystkie nasze rzeczy (i koleżanek z Blablacar również) leżały sobie w otwartym samochodzie przez kilka godzin, a w zasadzie całą 1400 kilometrową podróż 🙂
Ale o tym na szczęście wiedzieliśmy tylko my.
Po pokonaniu ok. 1250 km, w Czechach stanęliśmy przez wyborem: albo postój i kierowca idzie spać, albo pilotka przejmuje pałeczkę i jedziemy dalej do mety.
I finalnie kierowca poszedł spać, a Monika (bohaterka) dowiozła nas cało i zdrowo do Polski. I tak po 7 dniach przygody i 18 godzinach podróży trzeba było wrócić do rzeczywistości…
Podsumowanie + nasze sugestie
Jadąc do Szwajcarii samochodem trzeba pamiętać o pełnej dyscyplinie prędkościowej. Każde przekroczenie nawet o 5 km będzie surowo karane.
Na granicy, sprawdzający oficer od razu sam przykleił nam winietę na szybie. Dobrze wiedzą, że winietkę można odkleić i sprzedać komuś innemu (roczna kosztuje 40 franków).
Parkowanie – helweci inaczej niż my rozwiązali tą kwestię. Pozostawienie samochodu na nieoznaczonych miejscach, poboczach, trawnikach czy miejscach oznaczonych żółtymi liniami jest niedozwolone. Parkingi z zaznaczonymi niebieskimi i białymi liniami wymagają pozostawienia za szybą karty parkingowej, na której sami zaznaczamy, do której tam zostaniemy (można go dostać w biurach informacji turystycznej).
Roaming – nie zapominajmy o wysokich kosztach połączeń. Może i Szwajcaria jest w strefie Schengen, ale nie w Unii Europejskiej, więc ma zupełnie inną taryfę. W 2016 roku u jednego z operatorów za wykonane połączenie zapłacilibyśmy 4,94 PLN/min, za odebrane 2,02 PLN/min, za SMS 1,51 PLN a za Internet – uwaga – 30,93 PLN/MB. My korzystaliśmy głównie z wifi, gdzieś na mieście.
Niech nikogo nie zdziwią bunkry i schrony w domach – taka koncepcja obrony neutralnego państwa. Obywatele przechowują broń w domu, tak aby w chwili mobilizacji byli od razu przygotowani.
Pamiętajmy o adapterach do gniazdek.
Szwajcaria budżetowo
Czas: 7 dni
Dystans: 3300 km
Koszt paliwa: 1100 zł całość minus 540 zł z Blablacar = 560 zł
Opłaty drogowe: Winieta Szwajcaria: 40 CHF (160 zł) Winieta Austria i Czechy – 100 zł Autostrada w Polce: 50 zł
Ubezpieczenie nas i auta: 150 zł
Parkingi: 200 zł
Wstępy: 200 zł
Jedzonko (z PL i SUI): 400 zł
Zakwaterowanie: koniak Hennessy 0,7
RAZEM: ok. 1000 zł na głowę
P.S.
Szwajcaria nas oczarowało, ale poza niesamowitymi wspomnieniami zyskaliśmy coś znacznie ważniejszego – zbliżyliśmy się do siebie. Okazało się, że przebywanie pod jednym dachem przez 24 godziny jest możliwe…
Ta strona korzysta z ciasteczek aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.ZgodaPolityka prywatności
Kustosz na szlaku 🙂
Teraz już kustosz z małżonką 🙂